Walenie głowami przy wstawaniu z kolan


Str. gł. Archiwum Archiwum prasy i dokumentów Walenie głowami przy wstawaniu z kolan


Ziemowit Szczerek,
POLITYKA nr 8 (3199), 20.02-26.02.2019

O Zakarpacie upominają się Ukraińcy, Rosjanie, Węgrzy i Rusini.
A Polacy dają się w te spory wciągać.

Ziemowit Szczerek z Użhorodu

Ziemowit SzczerekZiemowit Szczerek polski dziennikarz, pisarz i tłumacz. Współpracuje z czasopismami „Polityka” i „Nowa Europa Wschodnia”

Jest taki region, z którym Polska sąsiaduje, ale nie do końca świadomie. Choćby dlatego, że brakuje szlaków komunikacyjnych. To ukraińskie Zakarpacie. Od Wołosatego leżącego po polskiej stronie Karpat do zakarpackiego Stawnego jest kilkanaście kilometrów, ale jedzie się tam dookoła ponad trzy godziny, nadrabiając ponad 150 km.
Zakarpacie, dawniej część Węgier, później - Czechosłowacji, obecnie - Ukrainy, to region nieco zapomniany, ale bardzo ważny: skupiają się tam efekty jednoczesnego „wstawania z kolan” kilku klęczących naraz: Ukrainy, Rosji, Węgier, a także lokalnych, rusińskich elit. Problemem tych ostatnich jest fakt, że nie bardzo mają kogo reprezentować, bo rusińska świadomość na Zakarpaciu rozpłynęła się, zanim się na dobre uformowała. Ale w dobie powrotu do narodowych narracji i ją próbuje się wskrzesić.
Wykorzystuje to głównie Moskwa, w ramach antyzachodniej wojny hybrydowej. Z kolei Węgry próbują się rozpychać w Kotlinie Panońskiej w kierunku swoich dawnych granic. Działa tu również Ukraina, która jak dotychczas nieudolnie szuka geopolitycznego pomysłu na siebie. Jest też Polska, zadziwiająco często odgrywająca rolę pożytecznego idioty wszystkich powyższych.

Sytuacja narodowościowa na Zakarpaciu jest tradycyjnie skomplikowana. Wszyscy więc naraz wstać z kolan nie mogą. Na południu mieszkają Węgrzy, którzy im bardziej ku wschodowi, tymi bardziej mieszają się z Rumunami i słowiańską ludnością miejscową: według Rusinów - z Rusinami właśnie, według Ukraińców - Ukraińcami. Ludność ta najczęściej posługuje się językiem rosyjskim, choć coraz częściej, zwłaszcza wśród młodych, pojawia się ukraiński.
Rosyjskim posługują się również Rosjanie i ich potomkowie - jest ich tu sporo, bo w czasach ZSRR osiedlano na Zakarpaciu rosyjską inteligencję techniczną, która miała rozwijać region. Zostali i trudno się dziwić: Zakarpacie jest piękne, górzyste i „europejskie”. Powęgierskie urocze miasteczka i zamki, ślady czechosłowackiego modernizmu, kultura kawiarniana. Na wzgórzach rośnie wino. Czego chcieć więcej? Ci Rosjanie, którzy zostali, też zresztą wstają z kolan: Zakarpacie to tradycyjnie jeden z najbardziej sprzyjających Moskwie regionów Ukrainy.
- Czuję się Ukraińcem - mówi jeden z pochodzących z Zakarpacia pisarzy - ale to jest tożsamość wybrana. Równie dobrze mógłbym przyjąć inną: rusińską, lokalną na przykład. Gdybym oczywiście uważał, że Rusini są odrębną grupą etniczną. A tak wcale nie uważam. To właśnie dawny problem ludzi identyfikujących się jako Rusini: Ukraińcy nie uznają ich odrębnej tożsamości, uważając ją za ukraińską regionalność. We Lwowie stoi pomnik Nikifora - polskiego Łemka, opisanego jako ukraiński malarz. Tożsamości narodowe, jak wiadomo, to sprawa delikatna. I gdy wszyscy naraz wstają z kolan, łatwo o konflikty.
- Jakiś czas temu mocno podgrzewano temat Rusinów - mówi Dmytro Tużański, ukraiński dziennikarz z Zakarpacia. – Było to na rękę Rosji, której, jak wiadomo, chaos na Ukrainie się opłaca. Ale ludzi mówiących o rusińskiej tożsamości, raczej niż po prostu o „lokalności” w ramach Ukrainy, jest naprawdę niewielu. To temat bardziej polityczny niż realny.
Rusini mają się lepiej poza Ukrainą: w Polsce, na Słowacji, w Serbii czy w Rumunii. - Naszą tożsamość uznają wszyscy - mówi jeden z rusińskich działaczy w Polsce - tylko jakoś Ukraińcy nie mogą. Prześladują Rusinów, więc nic dziwnego, że ci, którzy zostali, czasem patrzą na Moskwę jako na nadzieję. A efekt jest taki, że jesteśmy wszędzie, tylko nie w centrum swojej historycznej ojczyzny: na Rusi Karpackiej. Za chwilę nas tam w ogóle nie będzie.
Rusinów na Zakarpaciu jest być może niewielu, ale organizacji ich reprezentujących jest całkiem sporo. Niektóre, jak na przykład organizacja Mykoły Bobynca, są proukraińskie. Inne raczej niechętne są zwalczającemu je ukraińskiemu państwu i jako takie często oskarżane o promoskiewskość. „Piszesz o trollerskich mediach w Rosji, i słusznie - oskarżał mnie kiedyś na Facebooku były szef jednej z takich organizacji - ale nie zwracasz uwagi, że taki sam trolling jest po stronie Ukraińców. Poczytaj, co piszą o Rusinach!”.

Jednym z ważniejszych działaczy rusińskich w Użhorodzie jest prawosławny ksiądz Dmytro Sydor, który wyraźnie trzyma stronę Rosji. Podczas kazań wychwala filozofię „wstawania z kolan przez russkij mir”. To pokrywa się w zasadzie z narracją ukraińskich, węgierskich czy słowackich nacjonalistów. Różnią się one, jak wiadomo również z naszego podwórka, wyłącznie kierunkiem szukania oparcia. Rusini, wspierani strategicznie przez Polskę i Węgry (Polska, aby rozbić dążenia do zjednoczenia wschodniosłowiańskich mniejszości na swoim terytorium, od zawsze wspiera np. antyukraińskie łemkowskie organizacje), zwracają się często ku Rosji. Przedstawianej jako prawosławna obrończyni ich interesów przed gnębiącymi ich sąsiadami. Dmytro Sydor reprezentuje taką właśnie opcję. I jest mocno przeciwny przejściu Kościoła prawosławnego spod patriarchatu moskiewskiego pod ukraiński.
- Podczas liturgii kazał podnosić ręce wiernym, którzy są za tym, żeby przejść - opowiada Mychajło, użhorodzianin. - Przecież wiadomo było, że nikt, kto chodzi na jego kazania i słucha jego zachwytów nad „russkim mirem" jako ostoją chrześcijańskich wartości, nie podniesie ręki.
O Sydorze pierwszy raz usłyszałem w 2008 r., gdy podczas przewodzonego przez siebie „Sejmu” Rusinów ogłosił, że Zakarpacie zaraz ogłosi niepodległość. Sprawa była dęta, w Użhorodzie nie było bowiem widać ani niepodległościowej gorączki, ani nawet zbyt wielu Rusinów. Ukraińska prasa pisała wtedy, że Sydor jest finansowany przez Moskwę. On sam robił wiele, by te plotki potwierdzić.
Gdy pojechałem do niego, grzmiał o tym, że niedługo Ruś Zakarpacka się przebudzi i wtedy Unia Europejska nie będzie miała wyjścia: będzie musiała nie tylko uznać sprawiedliwe dążenia niepodległościowe Rusi i przyjąć ją jako członka. Gdy cokolwiek zaskoczony, bąknąłem, że to tak nie działa, Sydor wzruszył ramionami i oznajmił, że jeśli tak, to będzie trzeba zwrócić się do Moskwy.
Takie stawianie sprawy wówczas robiło wrażenie. Można by je zignorować jako brednie szaleńca, gdyby nie to, że Sydor był i jest głową lokalnej Cerkwi prawosławnej i jednym z najważniejszych rusińskich działaczy. Już wtedy pokazywał wezwania na przesłuchania do ukraińskiej prokuratury. Kilka lat później ukraiński sąd skazał go na wyrok w zawieszeniu za „działalność skierowaną przeciwko integralności terytorialnej Ukrainy”.

Po wyroku Sydor przycichł na Ukrainie, ale zaczął się pojawiać w Polsce. Widziano go w prawosławnej cerkwi w Bartnem, w prawosławnej parafii w Gorlicach, a także na spotkaniach organizowanych przez łemkowską Ruską Bursę, organizację współfinansowaną przez polskie MSW.
- To wszystko jest zasada divide et impera - mówi działaczka jednej z rusińskich, ale proukraińskiej organizacji w Polsce. - Przecież to Polacy jeszcze przed wojną właściwie stworzyli Łemków, żeby podzielić Ukraińców na swoich terenach. To samo robią Rosjanie.
Jeśli to samo powiedzieć na przykład Rusinom sympatyzującym z Ruską Bursą, stanowczo odcinającym się od ukraińskości, zawrzą. Nikt Łemków nie tworzył, sami się stworzyli, są w Karpatach od zawsze. - Przede wszystkim to nikt Łemków nie pytał, czy chcą być Ukraińcami - mówi szef Ruskiej Bursy Damian Trochanowski. Sam od russkiego mira się odcina, ale przyznaje, że Sydor u nich był. „Chyba raz” (był częściej, znaleźć można jego zdjęcia podczas wizyt w Ruskiej Bursie w 2016 i 2017 r., w rocznicę akcji „Wisła”).
- Tak, jesteśmy finansowani ze środków publicznych RP – mówi Trochanowski - więc nasze spotkania są otwarte. Sydor pytał, czy może przyjechać, napisałem mu, że jasne. Owszem, gdy jeżdżę na Ukrainę, spotykam się z nim czasem. Ale nasze kontakty ograniczają się do spraw rusińskich. Ani ja, ani Ruska Bursa, ani nasze łemkowskie radio lem.fm nie propagujemy russkiego mira. Trochanowski podkreśla, że Sydor był u nich wyłącznie jako gość. Nie przemawiał, niczego nie wygłaszał.
Mało kto odnotował te polskie wizyty. Pisało o nich proukraińskie „Nasze Słowo". Niektórzy działacze ukraińscy i proukraińscy, niespecjalnie chętni „antyukraińskim” Łemkom, próbowali zgłaszać to władzom. O rezultatach niewiele wiadomo. Sam Trochanowski twierdzi, że nikt z polskiego wywiadu czy kontrwywiadu się z nim w sprawie Sydora nie kontaktował.
Trochanowski, podobnie jak Sydor, nie pała sympatią do ukraińskiego państwa, bo - jak mówi - „jako jedyne na świecie nie uznaje Rusinów za naród”. O pomajdanowych władzach Ukrainy mówi jako o „puczystach”. Choć, jak zastrzega, na takie pejoratywne określenie pozwala sobie jedynie z powodu skasowania ustawy o językach lokalnych. Nie jeździ tam, bo jako rusiński działacz obawia się o swoje „życie i zdrowie”. Opowiada, że już na granicy był straszony sądem za „zamach na integralność państwową Ukrainy” tylko dlatego, że próbował wwieźć tam rusińskie książki wydane w Polsce i na Słowacji. Zawiódł się, mówi, na Ukrainie.
- Kiedyś kibicowałem im w proeuropejskiej drodze. Tylko że do Europy im daleko, to nie jest demokratyczny kraj – mówi Trochanowski. - Ale russkiego mira, pomimo że nas o to oskarżają, nie wspieramy. Wystarczy poczytać, co się na ten temat pisze na naszym portalu lem.fm. Zresztą ojciec Sydor jest już dawno nieaktywny w sprawach politycznych. Skupił się na działalności religijnej. Innego zdania jest znajoma Ukrainka z Użhorodu. – Wystarczy pójść na mszę odprawianą przez Sydora. To jest jeden wielki pean dla russkiego mira.

W samym Zakarpaciu panuje opinia, że Sydor usuwa się powoli w cień, podobnie jak kwestia rusińska. Obecnie rozgrywaną przez Rosjan mniejszością są Węgrzy. Skrzywdzeni traktatem w Trianon okrawającym ich z wielkiego środkowoeuropejskiego państwa do rozmiarów drobnicy, trzymają się resztek nadziei na odzyskanie choć wpływów w którejkolwiek z części dawnej monarchii. Jak twierdzi węgierski dziennikarz i felietonista Janos Szeky, każdy węgierski polityk, który choć na centymetr odwróciłby efekt traktatu w Trianon, byłby na Węgrzech czczony jak zbawiciel.
Stąd warto przypomnieć, że w czasie, gdy Rosjanie okrawali Ukrainę z Krymu i gdy wspierali separatystów w Donbasie, wprawiając Kijów w drżenia, czy nie pójdą na to miasto rosyjskie czołgi, Viktor Orban zaczął domagać się autonomii dla Zakarpacia z jego znaczącą węgierską mniejszością. Zostało to w Kijowie, a także przez propaństwowe kręgi na Zakarpaciu, odebrane jako cios w plecy. W dodatku wymierzony ze strony kraju NATO i UE, czyli organizacji, do których Kijów oficjalnie zmierza.
Gdy tylko pomajdanowa Ukraina nieco okrzepła, zabrała się do „ukrainizacji” swoich regionów, w tym Zakarpacia. Wzbudziło to w Węgrach (i Rusinach) wielki sprzeciw. Ukraińcy z kolei podkreślają, że muszą jakoś integrować państwo. - Nasze mniejszości, w tym węgierska, to dla nas nie problem, ale wyzwanie! Oni nas wzbogacają kulturowo! - przemawia eleganckim Fukuyamą Wiktor, nieźle ustawiony użhorodzki prawnik. Wraz z rodziną pielęgnuje tożsamość ukraińską, często wybieraną przez ludzi proeuropejskich i postępowych.
Jego żona pokazuje mi tradycyjny lokalny makaron, który kupuje tylko od Węgrów, bo tylko oni, jak twierdzi, potrafią go porządnie zrobić. Słowem: dobrze, że są u nas Węgrzy, bo nie byłoby Węgrów - nie byłoby porządnego makaronu. - No, ale jeśli ci Węgrzy nie czują żadnego związku z państwem, to jest problem - dorzuca prawnik. - W dodatku zawsze głosują tak, jak jest na rękę Moskwie - dodaje jego żona. - Nie interesują się Ukrainą, można im cokolwiek wmówić. Są nawet tacy Węgrzy, z którymi w ogóle nie da się porozmawiać w żadnym ludzkim języku: ani po ukraińsku, ani po rosyjsku, ani nawet w lokalnym.
Co ciekawe, zakarpaccy Węgrzy niespecjalnie nawet mają ochotę zaprzeczać. Tunde Toth, prawniczka i dziennikarka z Berehowego przy węgierskiej granicy: - Ludzie nie widzą dla siebie przyszłości w Ukrainie, i nie ma w tym nic dziwnego. To państwo ledwo działa, drogi w fatalnym stanie, szpitale jeszcze gorsze, ochrona prawna to żart. Węgrzy często biorą po prostu węgierskie paszporty i wyjeżdżają. Na Węgry? - pytam. - Niektórzy na Węgry - mówi Toth. - Ale wielu do Wielkiej Brytanii, do Niemiec. Wystarczy na Węgry pojechać, żeby zobaczyć, że tam inny świat. No i Węgry pomagają Zakarpaciu. Remontują tutaj ambulatoria, szkoły. Ruszył węgierski program dopłat do lokalnych małych biznesów, dla rolników. Każdy może się po niego zgłosić: nie tylko Węgier. Trzeba tylko znać choć odrobinę węgierski język...
Ci, którzy go nie znają, chadzają więc do konsulatów na kursy. Węgierskość można w sobie „odkryć”: w tak różnorodnym regionie wiele osób miało w bliższej lub dalszej rodzinie kogoś z węgierskim pochodzeniem. Węgrzy konkurują więc na Zakarpaciu z państwem ukraińskim o rząd dusz. Wściekli Ukraińcy często przypominają o złych intencjach, które stoją za pomocowymi działaniami Budapesztu, o „wspólnej akcji Orbana z Putinem” wobec Ukrainy. Ale przyznają: gdyby władza, zamiast wzmacniać w regionie swoją siłę wojskową, wyremontowała choć drogi, to już byłoby dużo.
Konkurencję z Węgrami Ukraina przegrywa. Kijów jakiś czas temu odwołał węgierskiego konsula z Berehowego za to, że jego placówka rozdawała ukraińskim Węgrom węgierskie paszporty, że prowadziła prowęgierską agitację i proponowała ukrywanie przed ukraińskimi władzami posiadania podwójnego obywatelstwa. Poza tym Ukrainę drażni, że Węgrzy wchodzą niezapraszani z pomocą tam, gdzie nie rządzą. – To niech, Ukraińcy sami zaczną działać - wzrusza ramionami Tunde Toth.

Na razie zadziałali - cóż począć - Polacy. W Użhorodzie, przy nabrzeżu Użu straszą wypalone okna węgierskiego centrum kulturalnego podpalonego przez polskich nacjonalistów. Jak się okazało - z podpuszczenia działacza niemieckiej AfD oskarżanego o działanie na rzecz Rosji. A na rękę Moskwie jest przecież dalsza antagonizacja Budapesztu i Kijowa, w sytuacji, gdy wielu ludzi nie jest zadowolonych z ukraińskich porządków na Zakarpaciu, a polityka Węgier jest coraz bardziej popularna.
Polska nie zauważa, że wikłając się w ogólnośrodkowoeuropejskie „wstawanie z kolan”, popierając prorosyjskich Węgrów w walce z „dyktaturą UE”, wzmacnia politykę Moskwy. Nie reagując na wizyty w placówce dotowanej z polskiego budżetu, składane przez promoskiewskiego działacza rusińskiego, w dodatku skazanego na Ukrainie na separatyzm, Polska wykazuje, że w ogóle nie nadaje się do prowadzenia tak poważnej gry. A to budzi uzasadnione wątpliwości, czy Warszawa w ogóle wie, co robi, i ogarnia, co się dzieje.
Nie wspominając o tym, że obecny rząd nie tylko toleruje, ale też dostarcza ideologicznej pożywki coraz mocniejszej skrajnej prawicy w Polsce - a to właśnie sympatycy tej ostatniej pozwalają się jak dzieci rozgrywać Rosjanom i działającym w ich imieniu wrogom europejskiej jedności.

Ziemowit Szczerek